Les Miserables – Enjolras/Grantaire - AU - Poprzednie rozdziały
____________________
Od tłumacza: To opowiadanie jest fanowskim tłumaczeniem fanfiction „Paris burning" autorstwa thecitysmith, które możecie znaleźć w oryginale tutaj. Polecam przeczytanie wersji angielskiej w pierwszej kolejności, ponieważ nawet najlepsze tłumaczenie nie odzwierciedli tego ogromnego kunsztu literackiego.
Z początku Grantaire
nie wiedział, że to on. Skąd mógł
wiedzieć, skoro jego sny były tylko niewyraźnymi plamami, z wyjątkiem pojedynczych
rozbłysków złota? Wkrótce jednak ten złocisty błysk stał się potężnym,
zabójczym płomieniem, który rozpalał jego umysł, wyrywając go ze snu noc po
nocy.
Wszystkie Miasta śniły
o złocie. Był to znak, że coś nadchodzi, coś okropnego lub cudownego. Mogło to oznaczać
bogactwo i dobrobyt – sam Bóg wiedział, jak bardzo Paryż ich potrzebował – jednak
mogło być także przestrogą. Słońcem, które paliło go i ostrzegało, gdy
wzlatywał zbyt wysoko. Albo i gorzej – błyskiem ognia, destrukcją.
Próbował upijać się do
nieprzytomności, jednak nadal nie mógł uciszyć tych wizji. Każdej nocy płonęły
jaśniej, aż w letnie przesilenie oślepiające światło zlało się w postać – złotą,
wysoką i piękną. Grantaire znieruchomiał. Mężczyzna stojący przed nim był wspanialszy
niż którakolwiek królewska moneta, był słońcem, Apollem. Jednak we wszystkich snach
stał do niego plecami. Grantaire próbował zwrócić na siebie jego uwagę, by obrócił
się i go dostrzegł, ale Apollo szedł naprzód, zostawiając Grantaira w pogoni za
nim przez nieskończone katakumby jego umysłu.
Było tak przez
miesiące. Ze snów budził się zmęczony i sfrustrowany fantazjami, przez które
pocierał swoje krocze przez starte już spodnie. Cierpienie Miasta odbijało się
echem wśród mocnych zapachów lata. Muchy unosiły się nad konającymi domami, a Paryż
pocił się, tonąc w ubóstwie, gdy jego wcielenie odmawiało wyjścia z łóżka,
pragnąc jedynie objęć snu.
Noc była pochmurna, a
płacz slumsów cichy, gdy Grantaire gonił Apolla w snach aż do granicy rzeczywistego
świata. Spadł z łóżka, rozbijając pobliską butelkę i poczuł ciągnącą potrzebę
na dnie brzucha. Pogoń nadal trwała. Wstał, czując jak to dziwne uczucie nie
chce go puścić, więc mógł jedynie za nim podążać jak ryba bezradnie złapana na
haczyk.
Umykał przez cienie
nocy, biegnąc jak niespełna umysłu kochanek, aż w końcu dotarł do małej
kawiarni. Byłaby taka jak inne gdyby nie światło, które wylewało się przez okna,
i dźwięk głośnych, rozradowanych głosów. Czując dziwny niepokój, Grantaire
wszedł po schodach.
A tam, wśród
rozmawiających studentów, stał jego Apollo.
Enjolras.
Grantaire zamówił pełną
butelkę wina i wtopił się w tłum. Przez następny tydzień słuchał jego
przemówień, wspaniałych idei dla Francji i… rozpaczał.
Byli rewolucjonistami. Grantaire widział ich
wcześniej, opętujących umysły młodych ludzi i prowadzących ich prosto na
śmierć. Nie chciał patrzeć, jak ci studenci sami kopią sobie groby.
Powiedział za dużo. To
był błąd. Nagle każde spojrzenie zwrócone było w jego stronę, a jego Apollo zmarszczył
brwi. Tej nocy Grantaire przyrzekł sobie, że nigdy nie wróci.
Jednak zrobił to już
następnego dnia, przywiedziony błękitem oczu lidera, niebieskimi niczym kwiat delphinium. Było to gorsze niż
którakolwiek butelka alkoholu, którą wypił. Mimo wszystko zdziwił się, gdy go rozpoznali
i zamiast wyrzucić, zaczęli z nim rozmawiać. Nauczył się ich imion, jak gdyby nie
znał ich od momentu ich narodzin. Combeferre, Courfeyrac, Joly, Feuilly…
Dobrzy, szczerzy, martwi.
Tygodnie
stawały się miesiącami, a Grantaire spostrzegł, że znów ma przyjaciół. Lecz jego
sny nie miały końca. Co więcej – stawały się coraz gorsze. Choć był w stanie
wyobrazić go sobie w ludzkiej postaci i z ludzkim imieniem, Apollo, nie, Enjolras płonął jaśniej
niż kiedykolwiek wcześniej. A teraz… teraz, gdy wreszcie odwrócił się do Paryża,
jego spojrzenie niosło ze sobą ból. Patrzył na niego i oczekiwał, wręcz wymagał
rzeczy, których Grantaire nigdy nie był w stanie mu zapewnić.
Obudził się płacząc.
Lizbona była
najstarszym Miastem w całej zachodniej Europie. Grantaire w desperacji napisał
do niej list. Musiał wiedzieć, co oznaczał jego ostatni sen. Jednak prośba o
radę od kogoś, z kim kiedyś walczyłeś, nie zawsze była rozsądna.
(„Jesteś w połowie
katakumbami, drogi Paryżu. To logiczne, że czujesz się pusty, bo właśnie taki
jesteś. Cmentarze są często nawiedzane przez życie, którego im brakuje”)
Enjolras i Grantaire
kłócili się pierwszy raz tej nocy. Stali twarzą w twarz na środku kawiarni
krzycząc o prawach, przywilejach i pragnieniach ludu. Ożywiło go to, ale też
przeraziło. Enjolras nigdy bardziej nie panował nad swoimi słowami jak wtedy,
gdy atakował nimi pijaka.
Mała część Grantaira
była z tego prawie zadowolona. Inna, jego bardziej pierwotna część, zauważyła
tylko, że Enjolras był najpiękniejszy, gdy jego postać rozpalona była
czerwienią z jego głębi. Ze wstydem przysiągł sobie, że odejdzie z sekundą, w
której Apollo mu rozkaże. Wystarczy mu jedno słowo, by nigdy nie wrócił.
Jednak Enjolras niczego
mu nie rozkazał.
W mieszkaniu Grantaire
znalazł list od Londynu. Lizbona musiała jej coś powiedzieć, w końcu zawsze
były blisko. Ogarnął spojrzeniem papier, jakby zaraz miałby go pogryźć. Londyn
umiała dobitnie używać słów, szczególnie jeśli chodziło o groźby. Miał
nadzieję, że tym razem będzie trochę łagodniejsza.
(„Ja także kiedyś
śniłam o postaci. Płomiennowłosej figurze w bieli. Była moją kochaną Królową,
moją Glorianą, moją Elżbietą”).
List wypadł mu z
odrętwiałych palców.
(„Słodki Paryżu, nie bój
się tego, co wkrótce pokochasz”)
A
co ty wiesz o miłości?, chciał wykrzyczeć do kartki
papieru. Rozejrzał się wokół wściekle, nie chcąc przyjąć do siebie jej słów. Londyn
miała umysł ze stali, przemysłu i liczb, nie wiedziała nic o miłości, chociaż
wszyscy znali historię angielskiej Królowej, która poślubiła swoje Miasto. Nie.
To musiał być… To musiał być jakiś podstęp! Londyn kochała swoje dzieci równie mocno
jak on, więc z przyjemnością mogłaby zniszczyć go tylko po to, by zapewnić
swoim ludziom imperium, którego żądali.
Ale nie, ona już
wygrała. Musi być teraz z siebie zadowolona. Po co miałaby go jeszcze dobijać,
skoro już upadł? Boże. To było gorsze niż każda trucizna. Niczym innym nie
mogła zniszczyć go bardziej jak tylko prawdą.
Grantaire ukrył twarz w
dłoniach. A więc miłość.
Ze wszystkich rzeczy, z
którymi może się zmagać, niech to nie będzie miłość. Wolałby dowiedzieć się, że
jego sen był jakimś ostrzeżeniem, po którym będzie musiał zostawić Enjolrasa i
Przyjaciół Abecadła dla jego własnego dobra. W końcu Paryż był czymś więcej niż
grupą tych chłopców. Ale miłość…
(Parys kochał Helenę. Z
jego miasta pozostał jedynie proch.)
Miłość zawsze kończyła
się źle dla Miast. Bezdzietność Elżbiety sprowadziła na Londyn wojny domowe. Moskwa
został porzucony, jego Status Miasta zabrany i oddane Petersburgowi przez
bezdusznego cara. A Paryż… Paryż wiedział, że teraz będzie tak samo.
Kochał już wcześniej.
Wieki temu, kiedy był dziki
i młody. Burgundowie zajęli jego serce i odebrali mu jego Status Miasta, a on
walczył, by znów go odzyskać. Gdy stał się błotem i deszczem, pośród brudnej
ziemi ujrzał błysk złota.
Joanna d’Arc
uśmiechnęła się do niego.
Albo Jean, jak Grantaire
myślał wcześniej. Zostali braćmi broni. Jego miłość do Jeana przerodziła się w kult.
Na polu bitwy Paryż wyjawił mu swój sekret, jakby spowiadając się, a on wyszeptał
mu swój własny.
Kobieta. Kobieta
przybyła do niego wtedy, gdy jej potrzebował i odwróciła losy walki z
Anglikami. Wystarczyło tylko spojrzenie jej błękitnych niczym kwiat delphinium oczu, by stanął u jej boku, a
z nim cała Francja. Były to najwspanialsze lata jego życia. Kochał ją dziko i z
pasją, choć nigdy jej nie dotknął. Była ponad to wszystko, lśniąc jak słońce, ale
on był tylko Ikarem, ledwo sięgającym jej chwały.
I tak jak słońce,
płonęła.
I
tak jak Ikar, Paryż upadł.
Miłość
zawsze kończyła się źle dla Miast. Nawet w najbardziej powierzchownych
romansach Miasta były zmuszone do patrzenia, jak ich kochankowie starzeją się i
umierają bez nich. Jednak Grantaire nie mógł nie kochać. Był człowiekiem tak
samo jak był Miastem. Miał serce, umysł i duszę. Nie był z kamienia.
Więc
kochał.
Kochał
Enjolrasa. Teraz było to już pewne. Jego sny nagle stały się jasne, wyrwały się
z klatki, były wolne. Widzisz, Enjolrasie, słuchałem. Sny, gdy stał dumnie u
jego boku, trzymając jego dłoń, z uśmiechem—
(„Pozwolisz?”)
Jego
Apollo doczeka się kiedyś własnej legendy, Grantaire nie miał co do tego wątpliwości.
Jednak historia ta nie skrzyżuje się z jego. Nie może znowu dać się zranić. Mógłby
odejść nawet jutro, odejść tak daleko jak to tylko możliwe. Wątpił, czy ktoś
będzie za nim tęsknił.
Niech
Enjolras ma swoją rewolucję. Niech jego miłość do Paryża przyćmi wszystko inne.
Niech świeci tak jasno, że aż się wypali. Niech zginie za Miasto, którego nigdy
nie poznał.
Grantaire
nigdy nie chciał, by ktoś za niego umierał.
Ból
rozkwitł na jego nadgarstku. Wstrzymał oddech. W oddali ludzie krzyczeli, a dym
wzrastał wraz z czerwienią wspinającą się po ramionach Grantaira.
Paryż
płonął.
Od autora: Nie zapomnijcie sprawdzić mojego tumblra (thecitysmith), pełnego faktów i headcanonów o Miastach!
Od tłumacza.2: Tak, po trzystu latach zdecydowałam się wstawić kolejny rozdział Paris Burning. Aż zapomniałam, jak dobrze mi się to tłumaczy :D Zupełnie inny język niż w takim Wicked Grace, o wiele bardziej poetycki. Mam nadzieję, że się wam spodoba :>
Od tłumacza.3: Dopiero teraz zauważyłam, że różne teksty mają różne interlinie, ale nie wiem, czy jest sens zmieniać to wszystko. Also - notki od tłumacza niekiedy są na końcu (tak jak teraz), a niekiedy na początku, więc chyba będę musiała zdecydować co z tym zrobić prędzej czy później :'D Jakieś opinie na ten temat?
Od tłumacza.3: Dopiero teraz zauważyłam, że różne teksty mają różne interlinie, ale nie wiem, czy jest sens zmieniać to wszystko. Also - notki od tłumacza niekiedy są na końcu (tak jak teraz), a niekiedy na początku, więc chyba będę musiała zdecydować co z tym zrobić prędzej czy później :'D Jakieś opinie na ten temat?
0 komentarze:
Prześlij komentarz