poniedziałek, 2 listopada 2015

Les Miserables – Enjolras/Grantaire - AU - Poprzednie rozdziały
Z początku Grantaire nie wiedział, że to on. Skąd mógł wiedzieć, skoro jego sny były tylko niewyraźnymi plamami, z wyjątkiem pojedynczych rozbłysków złota? Wkrótce jednak ten złocisty błysk stał się potężnym, zabójczym płomieniem, który rozpalał jego umysł, wyrywając go ze snu noc po nocy.
Wszystkie Miasta śniły o złocie. Był to znak, że coś nadchodzi, coś okropnego lub cudownego. Mogło to oznaczać bogactwo i dobrobyt – sam Bóg wiedział, jak bardzo Paryż ich potrzebował – jednak mogło być także przestrogą. Słońcem, które paliło go i ostrzegało, gdy wzlatywał zbyt wysoko. Albo i gorzej – błyskiem ognia, destrukcją.
Próbował upijać się do nieprzytomności, jednak nadal nie mógł uciszyć tych wizji. Każdej nocy płonęły jaśniej, aż w letnie przesilenie oślepiające światło zlało się w postać – złotą, wysoką i piękną. Grantaire znieruchomiał. Mężczyzna stojący przed nim był wspanialszy niż którakolwiek królewska moneta, był słońcem, Apollem. Jednak we wszystkich snach stał do niego plecami. Grantaire próbował zwrócić na siebie jego uwagę, by obrócił się i go dostrzegł, ale Apollo szedł naprzód, zostawiając Grantaira w pogoni za nim przez nieskończone katakumby jego umysłu.
Było tak przez miesiące. Ze snów budził się zmęczony i sfrustrowany fantazjami, przez które pocierał swoje krocze przez starte już spodnie. Cierpienie Miasta odbijało się echem wśród mocnych zapachów lata. Muchy unosiły się nad konającymi domami, a Paryż pocił się, tonąc w ubóstwie, gdy jego wcielenie odmawiało wyjścia z łóżka, pragnąc jedynie objęć snu.
Noc była pochmurna, a płacz slumsów cichy, gdy Grantaire gonił Apolla w snach aż do granicy rzeczywistego świata. Spadł z łóżka, rozbijając pobliską butelkę i poczuł ciągnącą potrzebę na dnie brzucha. Pogoń nadal trwała. Wstał, czując jak to dziwne uczucie nie chce go puścić, więc mógł jedynie za nim podążać jak ryba bezradnie złapana na haczyk.
Umykał przez cienie nocy, biegnąc jak niespełna umysłu kochanek, aż w końcu dotarł do małej kawiarni. Byłaby taka jak inne gdyby nie światło, które wylewało się przez okna, i dźwięk głośnych, rozradowanych głosów. Czując dziwny niepokój, Grantaire wszedł po schodach.
A tam, wśród rozmawiających studentów, stał jego Apollo.
Enjolras.
Grantaire zamówił pełną butelkę wina i wtopił się w tłum. Przez następny tydzień słuchał jego przemówień, wspaniałych idei dla Francji i… rozpaczał.
Byli rewolucjonistami. Grantaire widział ich wcześniej, opętujących umysły młodych ludzi i prowadzących ich prosto na śmierć. Nie chciał patrzeć, jak ci studenci sami kopią sobie groby.
Powiedział za dużo. To był błąd. Nagle każde spojrzenie zwrócone było w jego stronę, a jego Apollo zmarszczył brwi. Tej nocy Grantaire przyrzekł sobie, że nigdy nie wróci.
Jednak zrobił to już następnego dnia, przywiedziony błękitem oczu lidera, niebieskimi niczym kwiat delphinium. Było to gorsze niż którakolwiek butelka alkoholu, którą wypił. Mimo wszystko zdziwił się, gdy go rozpoznali i zamiast wyrzucić, zaczęli z nim rozmawiać. Nauczył się ich imion, jak gdyby nie znał ich od momentu ich narodzin. Combeferre, Courfeyrac, Joly, Feuilly… Dobrzy, szczerzy, martwi.
Tygodnie stawały się miesiącami, a Grantaire spostrzegł, że znów ma przyjaciół. Lecz jego sny nie miały końca. Co więcej – stawały się coraz gorsze. Choć był w stanie wyobrazić go sobie w ludzkiej postaci i z ludzkim imieniem, Apollo, nie, Enjolras płonął jaśniej niż kiedykolwiek wcześniej. A teraz… teraz, gdy wreszcie odwrócił się do Paryża, jego spojrzenie niosło ze sobą ból. Patrzył na niego i oczekiwał, wręcz wymagał rzeczy, których Grantaire nigdy nie był w stanie mu zapewnić.
Obudził się płacząc.
Lizbona była najstarszym Miastem w całej zachodniej Europie. Grantaire w desperacji napisał do niej list. Musiał wiedzieć, co oznaczał jego ostatni sen. Jednak prośba o radę od kogoś, z kim kiedyś walczyłeś, nie zawsze była rozsądna.
(„Jesteś w połowie katakumbami, drogi Paryżu. To logiczne, że czujesz się pusty, bo właśnie taki jesteś. Cmentarze są często nawiedzane przez życie, którego im brakuje”)
Enjolras i Grantaire kłócili się pierwszy raz tej nocy. Stali twarzą w twarz na środku kawiarni krzycząc o prawach, przywilejach i pragnieniach ludu. Ożywiło go to, ale też przeraziło. Enjolras nigdy bardziej nie panował nad swoimi słowami jak wtedy, gdy atakował nimi pijaka.
Mała część Grantaira była z tego prawie zadowolona. Inna, jego bardziej pierwotna część, zauważyła tylko, że Enjolras był najpiękniejszy, gdy jego postać rozpalona była czerwienią z jego głębi. Ze wstydem przysiągł sobie, że odejdzie z sekundą, w której Apollo mu rozkaże. Wystarczy mu jedno słowo, by nigdy nie wrócił.
Jednak Enjolras niczego mu nie rozkazał.
W mieszkaniu Grantaire znalazł list od Londynu. Lizbona musiała jej coś powiedzieć, w końcu zawsze były blisko. Ogarnął spojrzeniem papier, jakby zaraz miałby go pogryźć. Londyn umiała dobitnie używać słów, szczególnie jeśli chodziło o groźby. Miał nadzieję, że tym razem będzie trochę łagodniejsza.
(„Ja także kiedyś śniłam o postaci. Płomiennowłosej figurze w bieli. Była moją kochaną Królową, moją Glorianą, moją Elżbietą”).
List wypadł mu z odrętwiałych palców.
(„Słodki Paryżu, nie bój się tego, co wkrótce pokochasz”)
A co ty wiesz o miłości?, chciał wykrzyczeć do kartki papieru. Rozejrzał się wokół wściekle, nie chcąc przyjąć do siebie jej słów. Londyn miała umysł ze stali, przemysłu i liczb, nie wiedziała nic o miłości, chociaż wszyscy znali historię angielskiej Królowej, która poślubiła swoje Miasto. Nie. To musiał być… To musiał być jakiś podstęp! Londyn kochała swoje dzieci równie mocno jak on, więc z przyjemnością mogłaby zniszczyć go tylko po to, by zapewnić swoim ludziom imperium, którego żądali.
Ale nie, ona już wygrała. Musi być teraz z siebie zadowolona. Po co miałaby go jeszcze dobijać, skoro już upadł? Boże. To było gorsze niż każda trucizna. Niczym innym nie mogła zniszczyć go bardziej jak tylko prawdą.
Grantaire ukrył twarz w dłoniach. A więc miłość.
Ze wszystkich rzeczy, z którymi może się zmagać, niech to nie będzie miłość. Wolałby dowiedzieć się, że jego sen był jakimś ostrzeżeniem, po którym będzie musiał zostawić Enjolrasa i Przyjaciół Abecadła dla jego własnego dobra. W końcu Paryż był czymś więcej niż grupą tych chłopców. Ale miłość…
(Parys kochał Helenę. Z jego miasta pozostał jedynie proch.)
Miłość zawsze kończyła się źle dla Miast. Bezdzietność Elżbiety sprowadziła na Londyn wojny domowe. Moskwa został porzucony, jego Status Miasta zabrany i oddane Petersburgowi przez bezdusznego cara. A Paryż… Paryż wiedział, że teraz będzie tak samo.
Kochał już wcześniej.
Wieki temu, kiedy był dziki i młody. Burgundowie zajęli jego serce i odebrali mu jego Status Miasta, a on walczył, by znów go odzyskać. Gdy stał się błotem i deszczem, pośród brudnej ziemi ujrzał błysk złota.
Joanna d’Arc uśmiechnęła się do niego.
Albo Jean, jak Grantaire myślał wcześniej. Zostali braćmi broni. Jego miłość do Jeana przerodziła się w kult. Na polu bitwy Paryż wyjawił mu swój sekret, jakby spowiadając się, a on wyszeptał mu swój własny.
Kobieta. Kobieta przybyła do niego wtedy, gdy jej potrzebował i odwróciła losy walki z Anglikami. Wystarczyło tylko spojrzenie jej błękitnych niczym kwiat delphinium oczu, by stanął u jej boku, a z nim cała Francja. Były to najwspanialsze lata jego życia. Kochał ją dziko i z pasją, choć nigdy jej nie dotknął. Była ponad to wszystko, lśniąc jak słońce, ale on był tylko Ikarem, ledwo sięgającym jej chwały.
I tak jak słońce, płonęła.
I tak jak Ikar, Paryż upadł.
Miłość zawsze kończyła się źle dla Miast. Nawet w najbardziej powierzchownych romansach Miasta były zmuszone do patrzenia, jak ich kochankowie starzeją się i umierają bez nich. Jednak Grantaire nie mógł nie kochać. Był człowiekiem tak samo jak był Miastem. Miał serce, umysł i duszę. Nie był z kamienia.
Więc kochał.
Kochał Enjolrasa. Teraz było to już pewne. Jego sny nagle stały się jasne, wyrwały się z klatki, były wolne. Widzisz, Enjolrasie, słuchałem. Sny, gdy stał dumnie u jego boku, trzymając jego dłoń, z uśmiechem
(„Pozwolisz?”)
Jego Apollo doczeka się kiedyś własnej legendy, Grantaire nie miał co do tego wątpliwości. Jednak historia ta nie skrzyżuje się z jego. Nie może znowu dać się zranić. Mógłby odejść nawet jutro, odejść tak daleko jak to tylko możliwe. Wątpił, czy ktoś będzie za nim tęsknił.
Niech Enjolras ma swoją rewolucję. Niech jego miłość do Paryża przyćmi wszystko inne. Niech świeci tak jasno, że aż się wypali. Niech zginie za Miasto, którego nigdy nie poznał.
Grantaire nigdy nie chciał, by ktoś za niego umierał.
Ból rozkwitł na jego nadgarstku. Wstrzymał oddech. W oddali ludzie krzyczeli, a dym wzrastał wraz z czerwienią wspinającą się po ramionach Grantaira.
Paryż płonął.

____________________
Od autora: Nie zapomnijcie sprawdzić mojego tumblra (thecitysmith), pełnego faktów i headcanonów o Miastach!
Od tłumacza: To opowiadanie jest fanowskim tłumaczeniem fanfiction „Paris burning" autorstwa thecitysmith, które możecie znaleźć w oryginale tutaj. Polecam przeczytanie wersji angielskiej w pierwszej kolejności, ponieważ nawet najlepsze tłumaczenie nie odzwierciedli tego ogromnego kunsztu literackiego.
Od tłumacza.2: Tak, po trzystu latach zdecydowałam się wstawić kolejny rozdział Paris Burning. Aż zapomniałam, jak dobrze mi się to tłumaczy :D Zupełnie inny język niż w takim Wicked Grace, o wiele bardziej poetycki. Mam nadzieję, że się wam spodoba :>
Od tłumacza.3: Dopiero teraz zauważyłam, że różne teksty mają różne interlinie, ale nie wiem, czy jest sens zmieniać to wszystko. Also - notki od tłumacza niekiedy są na końcu (tak jak teraz), a niekiedy na początku, więc chyba będę musiała zdecydować co z tym zrobić prędzej czy później :'D Jakieś opinie na ten temat?

Tagged: , , ,

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Fanfiction i tłumaczenia by Rammaru © 2013 | Powered by Blogger | Blogger Template by DesignCart.org