wtorek, 24 listopada 2015

Les Miserables – Enjolras/Grantaire - AU - Poprzednie rozdziały
Ogień zawsze Ich zdradzał.
Budynki upadały, a rzeki zalewały ulice, ale tylko poparzenia pozostawały na Ich skórze. Był to lęk każdego z Miast od momentu, gdy Rzym runęła martwa u stóp Nerona.
Ogień był jedyną rzeczą, która była w stanie Ich zabić.
Czy można się dziwić, że Bergen drżał na myśl o ogniu, który kiedyś niemal w całości go pochłonął albo że Londyn budziła się z koszmarów o świszczących eksplozjach i płomieniach, które z niej jeszcze nie opadły? (Dziwne, że Berlin był jedynym Miastem, który nie bało się ognia. Zamiast tego śnił o okopach… Ale to już zupełnie inna historia).
Więc gdy ogień zawinął się wokół jego nadgarstka, Grantaire poczuł jak prawdziwy strach ściska go za serce. Alkohol w jego żyłach natychmiast znikł, a mętne spojrzenie wyostrzyło się. Nienawidził wszystkiego czym był i jest teraz, jednak nie wybaczyłby sobie, gdyby nie mógł wybrać własnej śmierci.
Wybiegł na ulice, czując, gdzie ogień szalał najbardziej. Zajął już dolne części slumsów – zaledwie kilka przecznic od kawiarni, w której spotykali się jego przyjaciele. Grantaire zerwał się do biegu, poruszając się z szybkością, która zaskoczyłaby wszystkich, którzy go znali. Ale on był Miastem, więc miasto poruszało się razem z nim.
Każde potknięcie skutkowało przesunięciem się bruku, a wszystkie tłumy natychmiast dzieliły się, by dać przejść dziwnemu mężczyźnie. Ulice stawały się krótsze i rozgałęziały na końcach, domy skrzypiały, nowe przesmyki pojawiały się tam, gdzie musiał przejść, a ściany upadały. W końcu Grantaire dotarł do pożaru w czasie, w którym udałoby się to zrobić zwykłemu człowiekowi.
(Następnego dnia mieszkańcy ulic, które mijał Grantaire, zorientują się, że mają nowych sąsiadów, będzie im brakowało ściany lub będą mieli o jedną za dużo tam, gdzie byli pewni, że jej nie mieli. Jednak znowu jest to już zupełnie inna historia).
Zatrzymał się gwałtownie na końcu ulicy, chłonąc widok. Trzy domy zostały już zajęte przez pożar, a łapczywe, żółte płomienie pochłaniały pozostałe budynki. Grupa mężczyzn próbowała odpędzić od nich ogień – Grantaire widział wśród nich wielu członków Przyjaciół Abecadła. Może nie powinno go to tak dziwić. Dobrze było widzieć, że przekuwali swoje słowa w czyny – Bahorel całą swoją siłą wyciągał ludzi z walających się budynków, Joly ze śmiertelną powagą zajmował się poparzonymi, a Feuilly, który najwyraźniej znał te rodziny, opiekował się nimi i próbował zorientować się, czy kogoś brakuje.
Pośród tego swoistego chaosu stał Enjolras i Combeferre, organizując kolejkę wiader ze studni. Ujrzenie jego Apolla na tle płomieni wystarczyło, by Grantaire zachwiał się na nogach. Dopiero krzyk „to nie miejsce dla pijaka!” wyrwał go z transu.
– Nie jestem bardziej palny niż ty.
Choć przypominał marmurowy posąg, Apollo nadal miał śmiertelne ciało.
Grantaire chciał iść naprzód, ale głowa bolała go od dymu, który wirował w powietrzu. Poparzenia na jego ramionach rozprzestrzeniały się, gdy czuł, jak życie ucieka ze wszystkiego wokół niego. Anton i jego brat leżeli w piwnicy, w której próbowali się schronić. Stary Monsieur Chastain nie zdołał zejść po rozpadających się schodach na czas. Grantaire ponownie się zachwiał.
Jego świadomość niekontrolowanie rozszerzała się z każdą sekundą. Bez alkoholu do jej zatrzymania, Grantaire stał się nagle świadomy każdego bijącego serca, każdego oddechu, wody wylewającej się kanałów i oczywiście ognia, który rósł w nim, zrywając z niego boleśnie skórę, kawałek po kawałku. Ale jego ciało – jego ludzkie wcielenie – było w porządku. Musiał o tym pamiętać. Miasto mogłoby oszaleć, gdyby nie było w stanie rozróżnić siebie od swojej ludzkiej inkarnacji.
Krzyk rozbrzmiał z przeciwnej strony ulicy, gdy matka spostrzegła, że nie ma przy niej córki. Grantaire odwrócił się w momencie, gdy Enjolras nurkował między domy, wbiegając prosto w poboczną uliczkę by odnaleźć wejście do walącego się budynku.
Grantaire podążył za nim z przekleństwem na ustach.
Gorąco uderzyło go w twarz, prawie zwalając z nóg. Powietrze zmieszało się z trującymi oparami, ale Enjolras parł dalej, nie zbaczając na to, że dom, do którego zmierzał, stał się śmiertelną pułapką. Grantaire czuł, jak drewniane podłogi i meble spadają do chciwych gardzieli płomieni, czuł zapadający się sufit, czuł jak cały dom wyje i trzeszczy, uginając się pod ciężarem własnej destrukcji.
Najgorsze było to, że czuł także jak dziewczyna umiera na jednym z górnych pięter budynku. Od razu ją poznał – w końcu wszystkie Miasta znały swoich mieszkańców. Wiedział, że miała na imię Madalene. Wiedział, że ma siedem lat i lubi pleść warkocze swojej siostrze. Wiedział też, że jej płuca były zbyt słabe, by przetrwać dym.
Enjolras odnalazł okno w głębi zaułka, a Grantaire pobiegł za nim z nadludzką prędkością, na szczęście z dala od ciekawskich oczu. Złapał swojego Apolla za czerwoną kamizelkę i odciągnął do tyłu.
– Jest już za późno!
Madalene odetchnęła po raz ostatni.
Już zapomniał, jak bolało to echo śmierci w jego sercu, niezłagodzone przez wino. Bolało tak bardzo, że nie poczuł nawet jak Enjolras uderzył go, by wyswobodzić się z jego uścisku.
– Przestań się tak łatwo poddawać! Nie wiesz tego!
Promieniał w swojej furii i nienawiści do Grantaira.
Coś w środku Paryża oderwało się, jak gdyby kawałek katakumb spadł do głębin. Były tak ogromne i puste, że nawet najgłośniejsze błaganie o pomoc usłyszałoby wyłącznie swoje echo. Nic, co powstało w tej otchłani nie powinno zobaczyć światła dnia. Dlaczego już wcześniej nie zdał sobie z tego sprawy?
Grantaire cofnął się o krok od Enjolrasa.
– Wiem – powiedział cicho.
Budynek runął na bok z donośnym trzaskiem drewna.
Grantaire zdołał tylko odepchnąć Enjolrasa na drugą stronę ulicy.
Nie! – wykrzyknął.
Płomienie nawet nie zdążyły zgasnąć, jednak on już przerzucał gołymi rękami palące się drewno w poszukiwaniu swojego przyjaciela.
Jednak nie było potrzeby.
Grantaire wyszedł z ruin tak, jak każdy byłby w stanie we śnie. Zrzucił z siebie belkę, która przygniotła jego ramię, a kafelki i drewno same zsunęły się z niego na ziemię, zachlapane krwią. Grantaire przeciągnął się, marząc o alkoholu – w końcu rany nigdy nie były przyjemne, nawet gdy leczyły się w parę sekund. Obserwował bezczynnie, jak jego palce wracają na swoje miejsce, a skóra odrasta, nie licząc ramion, gdzie został poparzony. Cóż, przynajmniej wcześniej też nie był szczególnie ładny. (Więc będzie teraz wyglądać jak Londyn? Co za wstyd).
Zwykłe, ludzkie myśli Miasta zatrzymały się w momencie, w którym zorientował się, że coś jest bardzo nie tak.
Enjolras wpatrywał się w niego.
Grantaire założył, że Enjolras został powalony przez podmuch zapadającego się budynku, pobiegł po pomoc albo nie widział nic przez dym, tak jak inni obserwatorzy. Jednak, jak zawsze, Enjolras wystawał z tłumu. I pierwszy raz, odkąd go poznał, Grantaire naprawdę pożałował tego jego talentu. Żałował tego tak samo jak szkolnych lekcji z zakresu Miast i ich zdolności regeneracyjnych, przez które musiał przejść każdy uczeń, ale najbardziej żałował tego, że jego wybite ramię właśnie wskoczyło na miejsce z głośnym trzaśnięciem. Z całego wypadku pozostały mu jedynie brudne ubrania przesiąknięte dymem i parę oparzeń na ramionach.
(I czerwony ślad ręki na jego policzku. Ale miał nadzieję, że jakimś cudem jego Apollo tego nie zauważy).
Cały budynek spadł na niego, a Grantaire wyglądał jakby miał mały wypadek w kuchni.
O nie, o Boże. Jak on to wytłumaczy?
Zaczął się cofać, próbując zebrać myśli, wymyślić jakieś kłamstwo, ale Enjolras podążał za nim, nie dając mu wystarczająco czasu do namysłu. Mężczyzna złapał go za ramię, a wszystkie myśli rozpierzchły się jak przestraszone ptaki.
Przez chwilę tylko patrzyli na siebie – Enjolras bez wyrazu, Grantaire niezdolny by odwrócić wzrok.
– Halo? Wszystko z wami w porządku?
Dym stopniowo opadał, a ich przyjaciele śmiali się ucieszeni, że wszyscy żyją. Grantaire oderwał wzrok miejsca, w którym Enjolras dotykał jego oparzeń (próbuje być delikatny, dlaczego próbuje być delikatny) by spojrzeć w stronę tłumu z wymuszonym uśmiechem.
– Nic się nam nie stało! Uciekliśmy na drugą stronę ulicy zanim budynek runął. Chyba naprawdę nie sądziłeś, że ogień może powstrzymać mnie przed pójściem dzisiaj do baru, prawda? – śmiali się, bo Grantaire, ten biedny pijak, zawsze potrafił pożartować. Śmiał się razem z nimi. – Nie wspominając nawet o naszym liderze, który nie dałby wam odjeść tak
– Paryż – wyszeptał Enjolras.
Odruch, wspomnienie albo po prostu szok (bo kiedy ostatnio ktoś go tak nazwał?) spowodowały, że Grantaire zadrżał i cofnął się o krok. Robiąc to, pogrążył się jeszcze bardziej. Enjolras wstrzymał oddech.
Cisza wisiała w powietrzu jak stryczek.
– Ja – zaczął Grantaire – Co ty­…
Wszystko się rozpadało. Katakumby wypełniały się wodą, żółć zalewała jego gardło, uniemożliwiając mówienie. Nie mógł— więc nic nie zrobił. Enjolras milczał. Słowa zawiodły tych dwóch mężczyzn pierwszy raz w ich życiu.
– Ja tylko chciałem—
(Słodki Paryżu, nie bój się)
Nie bał się. Czuł wtedy wyłącznie wstręt – do siebie, do slumsów, na których był zbudowany, nawet do swoich najpiękniejszych pałaców, bo to właśnie ich jego słońce, jego bóg brzydził się najbardziej. W Grantairze nie było nic, co jego Apollo mógłby zechcieć obrzucić swym blaskiem.
Enjolras nadal go obserwował, błękitne oczy przewiercały go do szpiku kości. Nigdy nie czuł się tak odsłonięty, tak oczywisty, jakby wszystkie jego sekrety mógł teraz ujrzeć cały świat. Ale nadal nie mógł odgadnąć wyrazu twarzy Enjolrasa.
(tego co wkrótce pokochasz)
I wtedy Grantaire zrozumiał i cały świat się rozpadł. Jeden wyraz utkwił na twarzy Enjolrasa i spowodował, że zaniemówił. Paryż znał go dobrze.
Przerażenie.
To wystarczyło Grantairowi, by wyrwać swoje ramię z uścisku i zacząć biec.

____________________
Od autora: Nie zapomnijcie sprawdzić mojego tumblra (thecitysmith), pełnego faktów i headcanonów o Miastach!
Od tłumacza: To opowiadanie jest fanowskim tłumaczeniem fanfiction „Paris burning" autorstwa thecitysmith, które możecie znaleźć w oryginale tutaj. Polecam przeczytanie wersji angielskiej w pierwszej kolejności, ponieważ nawet najlepsze tłumaczenie nie odzwierciedli tego ogromnego kunsztu literackiego.
Od tłumacza.2: Miałam znowu przerwę, ale to przez to że wreszcie zaczęłam pisać swojego fica! Jest do Dragon Age, rzecz jasna, a jego fragmenty publikowane są na moim fanpage, więc jak chcecie być na bieżąco z newsami to polecam polubić 8) W sumie dawno nic nie pisałam swojego, więc to fajnie sobie odkurzyć wenę :>
Od tłumacza.3: Stopniowo przypominam sobie moją miłość do Paris burning. Niczego tak dobrze mi się nie tłumaczy, jak tego. Mam nadzieję, że nie ma tu dużo błędów, bo bety nadal brak, a ja chcę wstawiać rzeczy :v Btw, czy system komentarzy disqus podoba wam się bardziej niż ten bloggerowy? Bo nie wiem, w którym łatwiej się komentuje.

Tagged: , , ,

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Fanfiction i tłumaczenia by Rammaru © 2013 | Powered by Blogger | Blogger Template by DesignCart.org