Les Miserables – Enjolras/Grantaire - AU - Poprzednie rozdziały
Od tłumacza: To opowiadanie jest fanowskim tłumaczeniem fanfiction „Paris burning" autorstwa thecitysmith, które możecie znaleźć w oryginale tutaj. Polecam przeczytanie wersji angielskiej w pierwszej kolejności, ponieważ nawet najlepsze tłumaczenie nie odzwierciedli tego ogromnego kunsztu literackiego.
Musiał uciec.
Była to jedyna ponura myśl, która tkwiła w głowie Grantaira,
gdy wbiegł na swoje poddasze. Gwałtownie zatrzymał się i tkwił w jednym
miejscu, trzęsąc się. Ledwo ogarniał umysłem co się właśnie stało.
Został rozpoznany. Jakim cudem? Nikt nie był w stanie odnaleźć
go przez wieki – był mistrzem w sztuce niespostrzeżonego znikania z życia
ludzi. Mógł stać się zupełnie nieważny – w końcu kogo obchodziło życie jakiegoś
pijaka? Wszyscy myśleli, że jeśli przestał przychodzić do baru, to leży gdzieś
martwy w rynsztoku. Tymczasem Grantaire już dawno przeprowadził się do innej
dzielnicy i zmienił imię – tym sposobem był w stanie zniknąć, zanim ktokolwiek
zorientował się, że biedny pijaczyna wcale się nie starzeje.
Raz tylko prawie został pojmany – gdy Napoleon rozrywał ulice
Paryża w jego poszukiwaniu. Bonaparte stał się niebezpieczny przez ego zranione
nieposłuszeństwem Paryża, bo jego Miasto
nie przyszło do wielkiego wodza z własnej woli. Tak więc przeczesał wszystkie
slumsy kierowany każdą, nawet najmniejszą plotką o mężczyźnie, który niedawno się
tam przeprowadził – ponoć był synem poprzedniego lokatora, ale był on zbyt młody,
niezamężny i dziwnie podobny do swojego domniemanego potomka.
Grantaire ukrył się pod stropem, a mały mężczyzna przechadzał
się tuż pod nim po pokoju, rozkopując z pogardą pędzle i nieukończone płótna. Grantaire
wstrzymywał oddech aż do chwili, w której Napoleon wyszedł, mówiąc:
– Mój Paryż nigdy
nie upadłby tak nisko, by żyć w takim brudzie.
Gdy znikł za drzwiami, Grantaire zeskoczył z krokwi i ukłonił
się kpiąco do drzwi.
– Proszę o wybaczenie, Cesarzu, ale nie wszyscy mamy
złudzenia o własnej wielkości.
Ale teraz jego tożsamość odkrył wręcz chłopiec, od niedawna mężczyzna, chłopiec, który ledwie usiłował go
odnaleźć, chłopiec, przez którego jedno spojrzenie Paryż płonął i tracił oddech.
Ten chłopiec był niebezpieczny,
niebezpieczny dla Miasta, niebezpieczny dla jego dzieci i—
Coś mrocznego zaczęło szeptać w umyśle Grantaira.
Jakaś jego antyczna część, pochowana głęboko pod chrześcijaństwem,
kolonizacją i rzekomym postępem cywilizacyjnym, poruszyła się i zaczęła śpiewać
do niego po galijsku. Tęsknił za brzmieniem swojego ojczystego języka – nadal
wyraźnie pamiętał z dzieciństwa wszystkie szepty, syczące o rozkoszy, przemocy
i—
To tylko jeden człowiek, jeden świadek. Łatwo się go pozbyć.
Sekwana jest miłosierna, jej wody głębokie, katakumby pogrążone w ciszy. Jest
Miastem, a Miasto musi chronić swoich mieszkańców.
Błękitne i zielone tatuaże rozkwitły na jego skórze jak
sińce, wijąc się po brzuchu, zawiłe wzory nawoływały do łowów. Chciał tej
obławy, chciał wreszcie dogonić ten błysk złota. Chłopiec z pewnością będzie
walczył, choć nie przywykł do bycia ofiarą, ale w końcu złamie się i zacznie biec
prosto w labirynt ulic Paryża. Ale Miasto będzie znać je lepiej – zamknie go w
pułapce, przyciśnie do muru, wgryzie się w jego szyję i—
Grantaire wyrwał się z transu tak nagle, że prawie upadł na
ziemię. Tatuaże wyblakły, ale jego przyśpieszone bicie serca pozostało. Nie
słyszał dźwięku bębnów od tysiącleci. Musiało być naprawdę źle, skoro jego
antyczna część była w stanie pobudzić go tak łatwo. A więc nie miał innego
wyboru – musiał uciekać.
Grantaire złapał za wysłużoną torbę i zaczął zapełniać ją
farbami i pędzlami – nie miał wiele oprócz tego. Jedyne ubrania, jakie
posiadał, miał na sobie, a alkohol stojący na półkach i parapetach zamierzał
wypić jeszcze przed ucieczką. Nikt już go nie znajdzie. A na pewno nie ta
grupka dobrodusznych studentów, którzy chcieli mieć na niego jakiś wpływ.
Nie mógł opuścić granic miasta, to było fizycznie niemożliwe,
ale mógł się ukrywać. W końcu Paryż miał tysiące zakamarków, a w ostateczności
mógłby udać się nawet do Pałacu – Król nie odmówiłby schronienia swojemu
Paryżowi, gdyby Grantaire udowodniłby mu, że właśnie nim jest.
(Widok twarzy Enjolrasa, gdy to usłyszał, cierpienie, które tak
bardzo do niego nie pasowało… Nie, Grantaire nie był aż tak zdesperowany).
Ktoś zapukał do drzwi.
Grantaire rozejrzał się w panice i przez chwilę zastanawiał
się nad możliwością schowania się pod łóżkiem. Pukanie stawało się natarczywe,
wręcz histeryczne. Grantaire zdobył się na odwagę i zawołał dziwnie wysokim głosem:
– Kto tam?
Usłyszał przytłumione przekleństwo i szarpnięcie, a po chwili
Enjolras stanął w drzwiach. Ledwo łapał oddech, a pojedyncze loki opadały mu na
twarz i w jednym momencie, w momencie, w którym ujrzał Grantaira, zatrzymał
się. Patrzyli siebie przez parę chwil.
– Nie zamkniesz drzwi? – zapytał Grantaire z wymuszaną
normalnością. Może to wszystko było tylko halucynacją, złym snem. Może Enjolras
o wszystkim zapomni.
– Jesteś Paryżem.
Brzmiało to bardziej jak zarzut niż stwierdzenie faktu.
Grantaire nie wiedział, jak na to zareagować, nigdy nie był dobry w
konfrontacjach, więc zrobił to, co umiał najlepiej, kiedy został zagoniony w
róg:
– Nie mam pojęcia o czym mówisz.
Kolejna chwila ciszy – przerwa na przetrawienie tak
oczywistego kłamstwa. Enjolras patrzył na niego z niedowierzaniem.
– Od twojego domu do miejsca pożaru biegnie idealnie prosta
droga, przez którą przebiegłeś w kilka sekund.
– Zawsze tam była, to nie moja wina, że nigdy jej nie
zauważyłeś.
– Ta ulica przebiega przez środki domów – Enjolras
trzasnął za sobą drzwiami i zaczął iść przed siebie. Grantaire zaczął się
cofać. – Widziałem, jak strzepujesz z
siebie odłamki, które mogłyby zabić człowieka.
– Nawdychałeś się dymu i uderzyłeś w głowę, chcesz, żebym
posłał po Joly’ego? – wycofał się aż pod biurko po drugiej stronie pokoju, ale
Enjolras nadal szedł naprzód.
– Zareagowałeś na swoje imię.
– Zareagowałem na twój krzyk.
Nie możesz mnie winić za to, że zdziwiłem się, iż zaczynasz gadać o swojej
Patrii chwilę po tym, jak prawie zginęliśmy.
Enjolras położył ręce po obu jego stronach na biurku,
uniemożliwiając mu ucieczkę. Jego twarz była kilka cali od Grantaira, który próbował
odchylić się najdalej jak to tylko możliwe, by nie poddać się pragnieniu dotyku
tych czerwonych ust. Oczy jego Apolla płonęły, a cała jego uwaga poświęcona
była Grantairowi. Przerażało go to.
– Jak się nazywasz?
– Grantaire.
– Jak się nazywasz?
– Grantaire!
– To nazwisko. Jak masz na imię?
Grantaire zastygł, a Enjolras kontynuował.
– Jak nazywał się twój ojciec? Jakie jest nazwisko panieńskie
twojej matki? Gdzie pracujesz? Gdzie dorastałeś? Dlaczego twój akcent jest tak obcy? Dlaczego wiem o tobie tak mało?
– Bo nigdy mnie o nic nie pytałeś! – krzyknął Grantaire. –
Czy zauważyłeś, że to nasza pierwsza tak długa rozmowa, która nie polega na
obrażaniu się? Nic o mnie nie wiesz, bo nigdy nie chciało ci się zapytać!
Enjolras cofnął się o krok i głęboko odetchnął, jakby
rozważał jak najlepiej na to odpowiedzieć. Grantaire przygotowywał się na atak,
ale jedyne co usłyszał od swojego Apolla to:
– Masz rację.
Ze zdziwienia Grantaire nie był w stanie wydać z siebie żadnego
dźwięku.
– Nigdy cię o nic nie pytałem – powiedział, ostrożnie kładąc
rękę na poparzonych ramionach Grantaira. Mężczyzna nie wiedział, co zrobić z tak
delikatnym dotykiem; minęło zbyt dużo czasu, by jeszcze pamiętał. Wzdrygnął
się, ale Enjolras nie cofnął dłoni. Ich spojrzenia się spotkały. – Ale gdybym
zapytał teraz… Nie byłoby jeszcze za późno?
Grantaire nie mógł oddychać. Dotyk Enjolrasa spalał go od
środka.
– Czy jesteś Paryżem?
Nie pozostały mu już żadne kłamstwa. Grantaire odwrócił twarz
od światła.
– Nie musisz mówić „tak”, jeśli nie chcesz – wyszeptał łagodnie
Enjolras.
– Nigdy nie liczyło się, czego ja chcę – nadal unikał
jego spojrzenia, udając, że cała ta sytuacja nie ma miejsca. – Miasta… Miasta
nie mają prawa chcieć.
Dotyk Enjolrasa stał się bolesnym uściskiem. Gdy Grantaire
wreszcie na niego spojrzał, zobaczył jak jego oczy rozświetlają się triumfem i
radością tak wielką, że nie wiedział co z nią zrobić. Byłby to piękny widok,
idealny do namalowania, gdyby nie to, że Enjolras patrzył na niego tak, jakby
nigdy wcześniej go nie widział. Okropne uczucie zaczęło kłębić się w brzuchu Grantaira.
Enjolras zaczął chodzić po pokoju, niespokojnie przeczesując
palcami włosy. Był w swoim żywiole – znalazł temat, teraz mógł rozpocząć
debatę. Jego oczy w kolorze delphinium
nie opuściły Grantaira choćby na chwilę.
–
Jak mogliśmy tego nigdy nie zauważyć? Pojawiłeś się znikąd jednej nocy, znałeś
całą filozofię i nasze poglądy, a my nigdy nic nie podejrzewaliśmy, nigdy…
–
Nigdy nie sądziliście, że Paryż może być tym czymś? – Grantaire wskazał na siebie, z goryczą w głosie. – Nie,
wątpię, czy ktokolwiek mógł mieć tak niskie oczekiwania.
Enjolras
zatrzymał się, marszcząc brwi.
–
Zupełnie nie to miałem na myśli.
–
Nie musisz kłamać, Apollo, widziałem wyraz twojej twarzy, gdy odkryłeś prawdę –
skoro Grantaire się przyznał, Enjolras był mu winien to samo. – Byłeś
przerażony, prawda? Nie winę cię za to, sam bym się bał.
–
To wcale nie było tak, jak myślisz. Nie byłem przerażony tobą. Byłem przerażony
tym, co zrobiłem. Miasto zjawia się, by uratować mi życie, a ja je policzkuję!
–
Mnie – powiedział cicho Grantaire. Bębny rozbrzmiały w jego głowie. Enjolras
wyglądał, jakby niczego nie rozumiał. – Mnie, nie Miasto. Nie jestem „tym”.
–
Ja… – Grantaire nigdy nie widział, żeby Enjolrasowi zabrakło słów kilka razy jednego
dnia.
Zastanawiał
się, czy już zawsze tak będzie. Zmusił się do uśmiechu, nie wiedząc, że
wyglądał on bardziej jak bolesny grymas.
–
Cóż, nieważne. To bez znaczenia.
–
Oczywiście, że to ważne! Jesteś Paryżem. Tak mało o tobie wiadomo, że cokolwiek
o sobie powiesz jest ogromnie ważne. To zmienia wszystko, wszystko o co
walczyliśmy!
–
Enjolras – dźwięk bębnów stawał się coraz głośniejszy.
–
Jesteś powodem, dla którego założyłem Przyjaciół Abecadła, dla którego ludzie
do nas dołączali. Jesteś ideałem, do którego dążyłem całe życie.
–
Enjolras.
–
Śniłem o spotkaniu cię, wszyscy o tym marzyliśmy, ale ty byłeś dla mnie… Ja kochałem—
– Nie mów tego – zapora w umyśle Grantaira została
zniszczona, pogrążając go w całości w rozpaczy. – Nie byłbym w stanie tego
znieść. Nienawidziłeś mnie, zanim dowiedziałeś się czym jestem. I byłem w
stanie to zaakceptować, mogłem to zrozumieć. Ale mówiąc, że mnie, że mnie… Nie—
nie, ja nie mogę, nie chcę tego!
Enjolras patrzył na niego, znowu przerażony, jednak teraz w
jego oczach pojawiło się coś o wiele gorszego – litość.
– Co się z tobą stało? Kto ci to zrobił?
– Ha! Nikt – Grantaire odwrócił się. Bliskość mężczyzny tak
omamiła jego zmysły, że z trudem rozróżniał w sobie Miasto i człowieka.
Wyciągnął z półki półpełną butelkę i napił się. – I jednocześnie wszyscy.
Pił, a jego najbardziej spaczona część (wszystkie dziwki,
oszuści i złodzieje) rozpływała się w twarzy jego Apolla. Enjolras stał tuż
przed nim, z aureolą złotych włosów, a Grantaire chciał po prostu ściągnąć go z
jego piedestału i…
– Mogę ci pomóc. Chcę
ci pomóc.
– Nikt nie musi mnie ratować – alkohol sprawił, że łatwo było
mu to powiedzieć. – Sam sobie radzę.
– Właśnie widzę – powiedział z ironią w głosie i pożałował
tego chwilę później. Oczy Grantaira stały się mętne.
(Prawie już zapomniał, ale kiedyś potrafił być okropny).
– Wyjdź.
– Grantaire—
– Nie obchodzi mnie to. Nigdy się z tobą nie zgadzałem. A może o tym też zapomniałeś? – niszczył wszystko, wiedział o tym.
Marmur Apolla kruszył się, ukazując pod nim mężczyznę ze złamanym sercem. – A
teraz wyjdź.
Wyszedł.
Grantaire złapał za butelkę i pił. Pił tak długo, aż
katakumby w jego wnętrzu wypełniły się gorzką cieczą, by ostatecznie pochłonąć
go w całości.
____________________
Od autora: Paryż urodził się w 4200 p.n.e., a że pradawne wioski i osady zawsze miały swoje personifikacje, jego także była nieuchronna. (więc są jeszcze-nie-Miasta, które umierają tak łatwo jak ludzie; Miasta, które mogą się leczyć, ale tymczasowo ‘umierają’ od obrażeń oraz Stolice, na które wpływ mają tylko pożary.) To ludzie decydują, które spośród jeszcze-nie-Miast otrzymują status Miasta, ale o tytuł Stolicy Miasta walczą między sobą, zazwyczaj bardzo brutalnie. Nazywają to Niemymi/Cichymi Wojnami (bo ludzie nie mają o nich pojęcia). Blizny na Miastach są zazwyczaj od wydarzeń historycznych jak najazdy czy bitwy, ale znaki po sobie mogą pozostawić także szczególnie ważne lub traumatyczne zdarzenia dla danego Miasta.
Od autora: Paryż urodził się w 4200 p.n.e., a że pradawne wioski i osady zawsze miały swoje personifikacje, jego także była nieuchronna. (więc są jeszcze-nie-Miasta, które umierają tak łatwo jak ludzie; Miasta, które mogą się leczyć, ale tymczasowo ‘umierają’ od obrażeń oraz Stolice, na które wpływ mają tylko pożary.) To ludzie decydują, które spośród jeszcze-nie-Miast otrzymują status Miasta, ale o tytuł Stolicy Miasta walczą między sobą, zazwyczaj bardzo brutalnie. Nazywają to Niemymi/Cichymi Wojnami (bo ludzie nie mają o nich pojęcia). Blizny na Miastach są zazwyczaj od wydarzeń historycznych jak najazdy czy bitwy, ale znaki po sobie mogą pozostawić także szczególnie ważne lub traumatyczne zdarzenia dla danego Miasta.
Od tłumacza.2: Gee, tyle czasu minęło, ale wreszcie jest! Rozdział 6 Paris Burning! Ostatnio miałam dużo na głowie (matura, 2 fici do pisania, beta dla koleżanki), więc bądźcie wyrozumiali :'D Co do tych ficów - oba są z Dragon age, ale coś czuję, że tego jednego (świątecznego :v) naprawdę skończę jeszcze w tym roku.
Od tłumacza.3: Mam teraz ogromną fazę na Hamiltona, więc może coś z niego też przetłumaczę, ale wszystkie fici, które z niego czytałam są okrutnie długie :v Znacie jakieś dobre, tak mniej więcej do 7 tysięcy słów?
Od tłumacza.3: Mam teraz ogromną fazę na Hamiltona, więc może coś z niego też przetłumaczę, ale wszystkie fici, które z niego czytałam są okrutnie długie :v Znacie jakieś dobre, tak mniej więcej do 7 tysięcy słów?
0 komentarze:
Prześlij komentarz